środa, 23 czerwca 2010

Rozdział Pierwszy

Tego dnia kapitan Maczek wstał z łóżka lewą nogą. Chwiejnym krokiem odbył poranny spacer do kuchni, gdzie postanowił wymienić spaloną minionej nocy żarówkę; wszedł więc na krzesło, co uczyniwszy, przegrał nierówną walkę z grawitacją. Spadając wiedział, że w jego obecnym położeniu nadaremne są jakiekolwiek próby odzyskania równowagi i w momencie uświadomił sobie, że czeka go najgorsza rzecz jaka mogłaby się jeszcze w jego życiu wydarzyć; spadnie prosto na nią! Była to misternie układana od zeszłej jesieni (zapałka po zapałce) miniatura jego rodzinnego miasta. Gdy patrzył na swoje dzieło, w ciągu tych kilku lotnych sekund, przed oczyma stanął obraz jego życia.
-Może da się jeszcze coś zrobić- pomyślał, ale jedynym, co przyszło mu do głowy, było zminimalizowanie strat. Myśl o unicestwieniu makiety miasta, z którą wiązał tyle wspomnień, stała się punktem przełomowym w życiu kapitana Maczka; odkrył nagle w sobie niesamowity talent - jego ciało wygięło się prężnie. Zrobił salto w powietrzu i ciężko gruchnął tuż obok budowli. Ostatkiem świadomości pomyślał "udało się", po czym ból pozbawił go przytomności. Trudno powiedzieć, ile czasu upłynęło, zanim ocuciło go chluśnięcie na twarz zimnej wody - gdy otworzył oczy, zobaczył pochylającą się nad nim Mariolkę. Zdumiewająco wyraźnie (zważywszy na stan, w jakim się znajdował) zarejestrował ostre, rzymskie rysy jej twarzy, krótko ostrzyżone kasztanowe włosy, dziwnie nieobecne spojrzenie jej zielonych, kocich oczu i mocno zarysowaną bliznę łączącą lewy kącik ust ze skronią po tej samej stronie - przyglądał się przez chwilę temu na jakimś atawistycznym poziomie niepokojącemu go obrazowi, po czym w jednej sekundzie ponownie stracił grunt pod nogami, usta zaś otworzył w niemym okrzyku przerażenia; dotarła do niego bowiem upiorna prawda - przecież Mariolka nie żyje od czterech lat... To nie może dziać się na prawdę - pomyślał, lecz na wszelki wypadek, aby żadna zjawa nie wytrąciła go z tego założenia, postanowił już do końca życia, albo przynajmniej do momentu nadejścia dającego się odczuć znaku wybawienia, nie otwierać oczu. O, ileż by dał teraz za choćby łyk tego tandetnego sikacza, który kilka dni temu wieczorem wcisnęła mu do rąk nieznajoma kobieta w pobliskim sklepie monopolowym (do którego wstąpił, by kupić kilka butelek piwa na grilla u kolegi), mrucząc przy tym tajemnicze słowa: "Koniec jest bliski"- choć z drugiej strony- czy owe zwidy nie były skutkiem desperackiego spożycia owego napoju? "Maaaaczek!" kapitan aż podskoczył, gdy piskliwy głos Mariolki rozbrzmiał z wielką mocą tuż przy jego uchu - czy zwida byłaby zdolna do tej siły okrzyku, czy może jednak stała przy nim Mariolka z krwi i kości? Kapitan zdecydował się otworzyć jedno oko i ujrzał rozmazaną twarz; skoncentrował się na bólu pulsującym w prawej nodze, a twarz powoli nabierała ostrości, aż do ostatecznego przybrania kształtu fizjonomii poczciwego sierżanta Grzybowskiego, który niejeden raz ratował swego szefa i przyjaciela zarazem z rozmaitych opresji.
- Aaaaa, to pan sierżancie - wymamrotał kapitan Maczek, starając się opanować drżenie głosu - nie wyobraża pan sobie, jak się cieszę, że to pana widzę...
-A niby kto inny miałby tu wejść, sam mi pan kapitan dał klucze, żeby kwiatki podlewać w czasie urlopowego wyjazdu- burkliwie odpowiedział Grzybowski.- Dobrze, że pamiętałem, bo wszyscy myślą, że pan kapitan nad ciepłym morzem z jaką blondynką i tak by można leżeć z tym przetrąconym kulasem do u... tego, no, do śmierci, chciałem powiedzieć.
Ledwo sierżant Grzybowski skończył mówić, z pomieszczenia obok dobiegł ich straszliwy huk - coś grzmotnęło o podłogę, niemalże wywołując trzęsienie ziemi. W mgnieniu oka kapitan Maczek przypomniał sobie o eksperymencie który prowadził, i który to sprawił że żarówka w kuchni się przepaliła, w zasadzie wraz z wszystkim co tego wieczoru podpięte było do prądu.
- Do stu tysięcy salw armatnich! - zakrzyknął kapitan, w te pędy podbiegając do drzwi - Pochłaniacz zmarnowanego czasu!
Jego oczom ukazało się małe pudełko połyskujące opalizującym, niebieskawym światłem, leżące na szczątkach czegoś, co jeszcze wczoraj było solidnym, dębowym stołem.

Tytułem wstępu...

Gęstnieje mrok. Wzmagający się wiatr potrząsa liścmi osłaniających ganek drzew. Niewiele brakuje, by siła podmuchu przewróciła stojącą na ganku donicę z uschniętym badylem, który niegdyś był pełną zieleni i kwiecia rośliną. Słychać skwierczenie podpiekanych na grillu skrzydełek z kurczaka, a w powietrzu unosi się ich jakże nęcący zapach. Wtem mozaikę ciemnych chmur rozcina ognisty oszczep pioruna. Błysk rozświetla przez moment twarze siedzących niezwzruszenie na ganku dziewięciu osób. Siedzą tu już tak kilka godzin, jedząc, rozmawiając, śmiejąc się. Grono agentów i sympatyków Klubu Używających Życia. Gospodarz, jeden z prezesów tajnego stowarzyszenia, dopełniając zadanej mu misji, podejmuje swoich gości w piżamie. Chwilę wcześniej pożegnali czworo młodzieńców świętujących tego dnia wieczór kawalerski. Jedzenia i napojów systematycznie ubywa. Przybywa natomiast dobrego humoru. "Napiszmy książkę!" pada pomysł. Pomysł natychmiast zyskuje jednogłośną (jakkolwiek głośną i pełną radości) aprobatę i wspólną decyzją zapada ustalenie, by każda osoba włączona w ów proces radosnej twórczości dopisywała do powstającej treści każdorazowo po jednym zdaniu. Wedle przyjętej zasady nie można dopisać nowego zdania po innym zdaniu przez siebie napisanym. Ustala się też, że książka stanie się bestsellerem, przyniesie autorom niebotyczne bogactwo do równego (!) podziału, wywiadom dla prasy i telewizji nie będzie końca i jako dzieło wybitne stanie się przedmiotem analiz prac magisterskich, a może i nawet rozpraw doktorskich. Tak to się wszystko zaczęło...